Inna sprawa dotyczyła emerytur diakonis. Powojenna inflacja zmniejszyła zarówno fundusz emerytalny, jak i fundusz domu sióstr. Z tego też powodu później, po zajęciu Śląska i przejęciu władzy przez władze niemieckie, zarząd Domu Sióstr wpadł na pomysł wstąpienia do większego Stowarzyszenia Ewangelickiego Diakonatu. W ten sposób dom macierzysty miał zostać włączony do diakonatu we Frankenstein na Dolnym Śląsku. Ponieważ to się nie udało, podjęto negocjacje z Towarzystwem Diakonii w Zehlendorf pod Berlinem, które opierało się na nieco swobodniejszym systemie. W 1942 r. podpisano umowę, na mocy której Śląski Ewangelicki Dom Sióstr w Bielsku został przejęty z całym majątkiem przez Towarzystwo Diakonii w Zehlendorf z obowiązkiem opieki nad emerytowanymi siostrami. „Willa Nießena” przy Schiesshausstraße została wkrótce zakupiona w tym celu przez Towarzystwo Diakonii.
(Pfr. Paul Karzel, Einiges aus der Geschichte des Schlesischen Evangelischen Schwesternhauses in Bielitz, „Bielitzer Evangelischer Rundbrief” 1969, nr 37, s. 8-11; przekład Grażyna Kubica-Heller)
Wspomnienia diakonisy Elizabeth Jacob z Domu Sióstr we Frankenstein [Ząbkowice Śląskie]
W Bielsku moim zadaniem było w 1940 r. przygotowanie tamtejszych sióstr na ich własną prośbę do przyjęcia do Kaiserswerckiego Stowarzyszenia Domów Macierzystych Diakonis.
W tym czasie zgromadzenie liczyło około stu sióstr, których głównymi miejscami pracy były szpitale w Bielsku i Cieszynie oraz kilka stacji. Szybko poznałam wszystkie siostry w Domu Macierzystym i w obu szpitalach i zobaczyłam na własne oczy, ile jest do nadrobienia, bo siostry od trzech lat nie miały przełożonej. Później dałam ogłoszenie, że Dom Macierzysty poszukuje młodych dziewcząt do podjęcia pracy jako pielęgniarki. Od razu zgłosiło się około piętnastu dziewcząt, a później było ich dwadzieścia siedem. Większość z nich mówiła tylko po polsku lub łamanym niemieckim.
Kandydatki codziennie przez dwie godziny pracowały w szpitalu pod nadzorem sióstr oddziałowych.
W niedzielę szłyśmy z siostrami do kościoła miejskiego na nabożeństwo, prowadzone przez ks. Paula Karzela lub ks. dr. Richarda Wagnera. W kontaktach z Karzelem doświadczyłam przyjaźni i dużo pomocy, natomiast relacje z proboszczem Wagnerem były bardzo chłodne, ponieważ nie akceptował mojego sposobu pracy z kandydatkami. Uznał, że nauka jest zbyt „pobożna” i zbyteczna, a dziewczęta powinny mieć głównie szkolenie w szpitalu. Jednak nie odpowiadało to wizji kształcenia, jakie wymagano w Kaiserswerth.
Regularnie jeździłam do Cieszyna. Prosiłam, by Gusti [Gröbl], bardzo sprawna przełożona, zdawała mi ze wszystkiego relację i prowadziłam z siostrami godziny biblijne. Partia Narodowosocjalistyczna w ogóle się mną nie zainteresowała. Ale zauważyłam surowość tego reżimu wobec Polaków, którym przydzielano mniej żywności na kartki niż Niemcom. Kiedy mówiłam kandydatkom „dobranoc”, widziałam, że niektóre z nich płakały w łóżkach. Dowiedziałam się, że większość z nich była w żałobie lub obawiała się o bliskich. Ich ojcowie lub bracia już zginęli, albo byli w obozach koncentracyjnych.
Po cudownych zimowych, wiosennych, letnich i jesiennych miesiącach 1940 r. zapadła decyzja konferencji stowarzyszenia kaiserswerckiego: wyraźne odrzucenie wniosku bielskiego Domu Sióstr i sugestia, by zwróciły się do Towarzystwa Diakonii w Zehlendorf. Ja sama zostałam odwołana do Domu Macierzystego we Frankenstein [Ząbkowicach] na Śląsku.
(Elisabeth Jacob, Meine Erinnerungen an Bielitz, „Bielitz-Bialaer Heimatbote” 1992, nr 3, s. 11; przekład Grażyna Kubica-Heller)
Wspomnienia diakonisy Helene Kuś
(2. część)
A tymczasem nadchodziła druga wojna światowa. W naszym szpitalu [w Cieszynie] wszystko było przygotowane do ewakuacji. Chorych wypisywano, a tych poważnie chorych umieszczono razem w salach na parterze, w nocy byliśmy strefą działań wojennych.
W głównym budynku byłam sama z pomocnicą. Pierwszego dnia wojny dostaliśmy pierwszych rannych o godzinie 9.00, o godzinie 15.00 Cieszyn został zajęty przez wojsko niemieckie, a następnego dnia szpital polowy przeniósł się do naszego szpitala, który został zamknięty dla ludności cywilnej. Przez dwa miesiące nasz szpital był zajęty jako szpital polowy z rannymi, potem został ponownie otwarty dla ludności cywilnej, a potem przyjechały pielęgniarki hitlerowskie. To nie była radość, tylko zmartwienie! Z siostrami dzięgielowskimi dzieliłyśmy ewangelię, nasz umiłowany kościół Łaski [Jezusowy], do którego wszystkie z okolic Cieszyna należałyśmy. Teraz musiałyśmy maszerować z siostrami narodowosocjalistycznymi w każdy poniedziałek do bożka, „swastyki”, aby nabrać sił na cały tydzień. Recytowano wiersze i śpiewano narodowe pieśni, np. „Kiedy wszystkie fontanny płyną” itp., substytut [kościelnej] pieśni porannej. My, siostry cieszyńskie, odetchnęłyśmy z ulgą, gdy usłyszałyśmy, że nasz zarząd stara się dołączyć nas do większego zgromadzenia sióstr. Kiedy wreszcie zostałyśmy przejęte przez Ewangelickie Towarzystwo Diakonii, w nasze serca wstąpiła nowa nadzieja. W końcu uratowane z tonącego statku! Wreszcie nowy początek! Bielski Dom Sióstr był pełen młodych dziewcząt, wiele z nich zostało pielęgniarkami, by uciec przed Służbą Pracy [Rzeszy].
Byłam wtedy w naszej kochanej Wapienicy na wypoczynku, stamtąd przełożona Millard zabrała mnie do Bielska do Domu Sióstr jako pomoc biurową. Przyszła klęska [Rzeszy]. Musiałam uciekać, bo często upominałam uczennice (które mówiły do siebie po polsku, bo jeszcze nie potrafiły po niemiecku). Po drugiej stronie ulicy mieszkał starosta i bałam się, że zamkną nasz Dom Sióstr, więc często powtarzałam uczennicom, żeby przynajmniej zamykały okna, gdy mówią po polsku. Pierwszym przystankiem w ucieczce była Jelenia Góra, Szpital Martina Lutra, gdzie zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Potem było Drezno ze wszystkimi okropnościami, potem Lipsk i wreszcie oaza spokoju w Dornreichenbach – w Klinice dla kobiet.
(List siostry Helene Kuś z dnia 9 marca 1970 r. do zarządu Evangelische Diakonieverein. Archiwum Ewangelickiego Towarzystwa Diakonii, Berlin-Zehlendorf; przekład: Łukasz Barański)
Wspomnienia diakonisy Zofii Kożusznik
Po ostatniej wojnie te z nas, które zostały na swoim posterunku [w bielskim szpitalu], były traktowane przez wszystkich z wrogością. Potem zostałyśmy zwolnione ze szpitala. Straciwszy cały dobytek, bez ubrań, bez chleba, pewnego dnia dotarłyśmy do naszych emerytowanych sióstr. Następnego dnia zgłosiłyśmy się do Rosjan do pracy. Plebanie były zbombardowane, inne budynki splądrowane. Proboszcz, kierownik naszego zarządu, dr. Richard Wagner był z nami. Jego rodzina uciekła już do Wiednia. W szpitalu została internowana jedna z naszych sióstr, a potem i proboszcz.
Byłyśmy same – więc próbowałyśmy nawiązać kontakt z ewangelikami [polskim Kościołem Ewangelickim]. Wtedy do Starego Bielska przybył obecny senior [zwierzchnik diecezji] Adam Wegert. On też nie mógł nic dla nas zrobić. My, które przez całe życie nie miałyśmy nic wspólnego z urzędnikami, często byłyśmy bardzo niezręczne [w kontaktach urzędowych]. Ze względu na brak żywności, brak perspektyw na zarobek, choroby, zwróciłyśmy się do ówczesnego zarządu o rozwiązanie naszego problemu. Potem zapadła decyzja: siostry ponad 70-letnie do zakładów w Dzięgielowie, pozostałe do Niemiec. Nie wszystkie dostały papiery na wyjazd z kraju, zostało dwanaście sióstr. Więc wszystkie byłyśmy w Bielsku, niektóre z nas wróciły do domów lub podjęły pracę i czekały, co będzie dalej. Ja pojechałam do mojego brata, potem do domu do mojej siostry po czeskiej stronie [granicy]. W wielu kłopotach, które nas spotkały, Pan nas nie opuścił i chronił przed złem.
Po trzech miesiącach zostałam wezwana do Bielska na proces, ale zostałam uniewinniona. Z Cieszyna siostry nie musiały wyjeżdżać, więc pojechałam tam ponownie. Przez wielu byłyśmy i nadal jesteśmy uważane za Niemki.
(List siostry Zofii Kożusznik do przełożonej Kreuzberger z 12 czerwca 1967, Archiwum Ewangelickiego Towarzystwa Diakonii, Berlin-Zehlendorf; przekład: Łukasz Barański)