Ksiądz superintendent Theodor Haase zabrał się do poważnego przedsięwzięcia, jakim było utworzenie szpitala, który by spełniał wszystkie wymogi nowoczesności. Nie było to łatwe zadanie, bo nie było funduszy. Odbywał długie podróże, których celem była zbiórka pieniędzy wśród przyjaciół, znajomych i obcych w wielu różnych krajach, nie szczędząc wysiłku, nie szczędząc czasu. To był cel i droga, na którą wkroczył pewnym krokiem i podążał bardzo wytrwale, mimo wszelkich innych zobowiązań, które nakładały na niego pełnione stanowiska proboszcza, superintendenta, deputowanego do Sejmu Krajowego [Śląska Austriackiego w Opawie] i Rady Państwa [Austrii w Wiedniu] oraz członka Izby Panów.
Wszędzie, gdzie superintendent przybywał, spotykał się z serdecznym przyjęciem i z chętnymi darczyńcami. Bogaci dawali dużo, ubodzy serdecznie, mając nadzieję, że Pan pobłogosławi również skromne dary. Zbierano z miłością w krajach, miastach i wsiach. Superintendent był powszechnie znany, działała jego osobowość – gdy pojawiał się ten wielki pan w cylindrze i przedstawiał swoją prośbę, to nawet największy sknera nie mógł odmówić. A gdy ktoś skąpił w swym darze, wówczas superintendent mówił całkiem wprost: oczekuję od pana tyle i tyle. (…)
Gdy odbywał podróż po monarchii austriackiej, udał się do cesarza Franciszka Józefa I, do książąt i hrabiów, pojechał do Niemiec i przybył do Zofii, wielkiej księżnej Weimaru, gdzie był przyjmowany bardzo dobrze i z wielkim zrozumieniem dla jego sprawy. Księżna Zofia obiecała superintendentowi, że pierwsze siostry wykształci nieodpłatnie w swoim Domu Zofii (Sophienhaus). W ten sposób zostały nawiązane stosunki z Domem Zofii. Po wielu wyczerpujących podróżach łączny wynik zbiórki wyniósł 1/4 miliona guldenów, co stanowiło wielką sumę jak na owe czasy. Wówczas superintendent przystąpił do realizacji swoich planów.
W 1888 roku został ukończony pierwszy, mały pawilon po prawej stronie od bramy wjazdowej. Budowa pozostałych pawilonów trwała aż do otwarcia szpitala w 1892 roku. Wiele pracy wymagało, by do tego doszło, wiele robót ziemnych. Trzeba było położyć własny wodociąg, najpierw jednak kupiono studnię pod Szubieniczną Górą (Galgenberg), bo Cieszyn nie miał jeszcze wtedy wodociągu, następnie [kładziono] rury gazowe, bo światła elektrycznego nie było. Gdy otwierano szpital, było 7 pawilonów. (…)
W celu pozyskania zdolnych lekarzy do szpitala, który miał wkrótce zostać otwarty, superintendent od dłuższego czasu kontaktował się ze światowej sławy profesorami z Wiednia. I tak profesor [Theodor] Billroth polecił jako zdolnego lekarza na dyrektora szpitala swojego pierwszego asystenta, pana doktora Hermanna Hinterstoissera.
W dniu 7 czerwca 1892 roku miałyśmy przyjechać do Cieszyna ze wszystkimi naszymi rzeczami. W Cieszynie czekały na nas dwa wozy, które odebrały nas z dworca kolejowego. Następnie w sześć sióstr przejechałyśmy przez całe miasto, przez Wyższą Bramę, do szpitala. Niemal wstydziłam się tego triumfalnego przejazdu przez miasto. Prawie z każdego domu wychodzili ludzie, aby nas powitać i się na nas gapić. To było przecież coś nowego dla Cieszyna, ewangelickie siostry, których w tym kraju w ogóle wcześniej nie było. Gdy przybyłyśmy do naszego Domu Macierzystego w Cieszynie, zostałyśmy przyjęte przez naszą przełożoną siostrę Marthę Fromme, a także przez przełożoną Domu Zofii siostrę Berthę Döbling. Obie te siostry przełożone przyjechały do Cieszyna w czasie naszego urlopu.
Po 8 dniach w szpitalu przebywało już 100 pacjentów, czego w ogóle się nie spodziewano, ponieważ wielu ludzi bało się szpitala, strach ten jednak szybko został przezwyciężony. Niedziele były w szpitalu dniem największej pracy, ponieważ ludność wiejska miała wówczas czas i przywoziła swoich chorych wykorzystując wszystkie możliwe i niemożliwe okazje transportowe, kładąc ich na sianie czy słomie. Przypominam sobie, na jaką biedę i ubóstwo można się było wówczas napatrzeć, a wielu ludzi przyjeżdżało już tak ciężko chorych, że można było im już tylko wyświadczyć ostatnią posługę miłosierdzia, umyć ich, położyć do łóżka, zawołać lekarza i księdza, i odczekać do ostatniej godziny wiecznego snu.
I tak w zmiennym biegu dni pacjenci odchodzili i przychodzili, podobnie młode siostry. Wiele z nich nie mogło się odnaleźć, wszystko wydawało im się zbyt trudne. Wyobrażały sobie, że opieka nad chorymi polega na tym, by służyć chorym drobną pomocą, podawać posiłki, zabawiać ich rozmową i głośnym czytaniem oraz przynosić lekarstwa. Liczba pacjentów rosła z każdym dniem.
(Rękopis z 1941 roku, Archiwum Ewangelickiego Towarzystwa Diakonii, Berlin-Zehlendorf; przekład: Łukasz Barański)